Madeira Island Ultra Trail — moja pierwsza (ponad) setka
PROLOG — Rok temu.
To było mniej więcej rok temu. Myślałem wtedy tylko o tym, że już niedługo pobiegnę mój pierwszy trail — Wielką Prehybę. Czterdzieści-kilka kilometrów dookoła Szczawnicy.
Ja, człowiek asfaltu, którego bieganie opierało się zawsze przede wszystkim na rytmie i powtarzalności, po raz pierwszy biegł w góry.
Wtedy zawody były celem samym w sobie i choć chciałem je przede wszystkim jakkolwiek ukończyć, zadanie i tak wydawało się nieosiągalne. Dokładnie tak samo jak rok później, gdy stanąłem na linii startu prawie trzykrotnie dłuższego biegu — Madeira Island Ultra Trial.
WSTĘP — Nie do ogarnięcia!
Cały ten start jest tak wielki, niesie z sobą tak dużo wrażeń, doświadczeń i wiedzy, że nie wiem od czego zacząć. Wszystko zlewa się w jakąś wielką całość. Choć teraz jest już i tak lepiej niż dzień po zawodach gdy nie pamiętałem połowy wydarzeń z trasy. To właśnie dlatego tak długo musieliście czekać na ten tekst.
Najczęstsze pytanie brzmi — jak się biegło? Niestety nie da się na nie jakoś prosto odpowiedzieć. Biegło się i cudownie i beznadziejnie. Szybko, z mocą ale też bezsilnie, słabo i umierająco. To jest kruca 115 kilometów! Jest czas i miejsce na wszystkie rodzaje wszystkiego.
NAUKA I — Ten jeden podbieg jest wyższy niż całe twoje wybieganie.
Jadąc na Maderę wiedziałem, że MIUT dostał od ITRA (Międzynarodowe Stowarzyszenie Biegów Górskich) pięć na pięć możliwych gwiazdek w skali trudności. Zadawałem sobię sprawę z tego, że będzie bardzo ciężko. Nie sądziłem jednak, to “bardzo ciężko” będzie aż TAK ciężkie. No bo niby skąd miałbym to wiedzieć? Przełożenia typu „trzy razy Wielka Prehyba” albo „tylko trochę więcej niż Góral”, okazały się o kant dupy rozbić. To jest całkowicie inna bajka!
Co jest więc takiego wyjątkowego w tej trasie? Powinienem raczej zapytać — co jest wyjątkowego w bieganiu na wyspach?
Chyba najważniejsze jest to, że wyspy są z reguły małe, a góry na nich potrafią być mimo wszystko wysokie. Szczególnie gdy uświadomimy sobie, że na wyspie każda góra “liczy się” od poziomu morza. Wybitność, najwyższego szczytu Madery (Pico do Ruvio) wynosi 1861 m czyli dokładnie tyle ile jego wysokość. Dla porównania polskie Rysy (mierzące 2499 m n.p.m), mają jedynie 163 m wybitności.
To wszystko przekłada się na bardzo długie i strome zbiegi oraz jeszcze dłuższe podejścia. Biegając po Polsce (głównie w Beskidach) przyzwyczaiłem się do tego, że wbiegam na grań raz czy dwa. Później dostaję trochę zbiegu, trochę podbiegu i tak w kółko. Generalnie gdy zdołam się którymś z nich mocniej zmęczyć, dostaję zmianę i odpoczywam. Na Maderze, gdy zdążysz się zmęczyć podejściem, jesteś dopiero na jego początku. Najwyższe podejście na trasie MIUT miało ponad 1200m w pionie (czyli więcej niż większość moich całych treningów!) i mieściło się na 8,5 kilometrach. To właśnie na tym odcinku spotykałem biegaczy schodzących chwiejnym krokiem w dół. Pytałem czy wszystko w porządku? Odpowiadali, że tak a chwilę później wywalali żołądek w krzaki. Z resztą ja sam nie pamiętam dużej części tego fragmentu…
Na zbiegach było tak samo. Najbardziej “zaskoczył” mnie odcinek po pierwszym punkcie kontrolnym. Bita godzina biegu w dół, bez przerwy i ciągle. Dwójki w udach już dawno mnie tak nie paliły.
I właśnie to jest pierwsza nauka, jaką przywiozłem z Portugalii. Długotrwałe jednostajne podbiegi i zbiegi na treningu. Podbiegać czy też bardziej — podchodzić trzeba nie tylko móc (ze względu na siłę) ale też umieć (ze względu na głowę). Zbiegi są ogólnie trudnym elementem biegania po górach, bo nie tylko trzeba mieć siłę i technikę ale przede wszystkim trzeba się odważyć. To jest moje pierwsze zadanie domowe przed lipcowym Eiger Ultra Trial.
NAUKA II — Jedz! A jak nie możesz to zwymiotuj i się zmuś.
Jedzenie na trasie to generalnie bardzo trudna sprawa, którą (muszę się szczerze przyznać) zdupiłem na całej linii. Mogę śmiało zaryzykować twierdzenie, że podczas tego startu spaliłem grubo ponad 10 000 kalorii. Niestety tym razem nie mogłem się zważyć przed i po ;) Tak czy inaczej w obliczu takiego spalania, jedzenie musiało być i było mega-ważne.
Tutaj warto wspomnieć o punktach odżywczych na trasie. Kawa, herbata, Pepsi, woda, izotonik, pomarańcze, banany, orzeszki, krakersy, chleb, pyszne cynamonowe ciasto, oliwki (!), ryż z mięsem (!!) i rosół (!!!)… To wszystko tam było i do końca niczego nie brakło. Ratowała mnie szczególnie ta zupa. Teraz już wiem, że gorący rosół na prawdziwym kurczaku potrafi uratować życie ;)
Wszystko spoko, szkoda tylko że tak mało z tego korzystałem. Bezpośrednio przed zawodami byłem cały czas głodny — wpitalałem przygotowane wcześniej kanapki, banany, słodycze… Niestety po starcie sytuacja całkowicie się odwróciła. Nie mogłem w siebie wmusić niczego konkretnego. Na przepaku w Ribeira das Ferias (61km) byłem wręcz o krok od zwymiotowania gdy wolontariusz podał mi talerz z ryżem. Ratowałem się żelami energetycznymi (choć i tak połowę doniosłem do mety), ciastem cynamonowym, pomarańczami no i tym rosołem. Wszystkie te rzeczy były jednak raczej słodkie a mi najwyraźniej brakowało soli i minerałów.
Druga nauka — naucz się jeść na trasie. Różnorodnego, wartościowego jedzenia. Zaplanuj posiłki i trzymaj się swoich ustaleń. To zadanie będę mógł przetestować już za niecałe 4 tygodnie na Salomon Hungary Ultra Trail.
NAUKA III — Power drzemki — czyli jak zresetować mózg.
Szczerze Wam powiem, w najbliższym czasie nie planuję już biec aż tak długo. Nie ma bata! Czas na trasie przestrzelony o 9 godzin to mimo wszystko trochę za dużo. Trzeba się zdecydowanie przyłożyć do tego żeby biegać szybciej ;)
Założone 21 godzin biegu, wynikało z dwóch rzeczy.
Tempo samo w sobie wzięło się z długiego treningu, w bardzo ciężkich (śnieżnych) warunkach. Zrobiłem wtedy ponad 40km w tempie ok. 11min/km. 11min x 114km = 1254min czyli niecałe 21h. Na papierze wygląda to rzeczywiście bombowo.
Ważniejsze było jednak to, że będąc o 21:00 w Machico, kończyłem bieg jeszcze przed rozpoczęciem drugiej nocy. Doskonale wiedziałem co się może ze mną stanie po dwóch nieprzespanych nocach. Było się więc czego bać.
W piątek wstałem bez budzika tak jak podpowiedział mi organizm. Przed wyjazdem na start próbowałem się jeszcze przespać ale to było już raczej leżenie i drzemanie niż poważny sen — emocje nie pozwalały mi zmrużyć oka. Przyjmijmy jednak, że spałem aż do 18:00. To daje nam 6h do startu i kolejne 30h na trasie — równo 1,5 doby na nogach.
Nie wiem czy próbowaliście kiedyś tyle nie spać — ja nie. Co się dzieje wtedy z człowiekiem? Ponoć 48h bez snu to jak 1,5 promila alkoholu we krwi. Powiem tak — tylko tyle? Najbardziej znamienny efekt, który pojawił się już pierwszej nocy, to bieg przez sen. Niby poruszasz się do przodu, zakręcasz, reagujesz na bodźce, odpowiadasz na pytania, a tak na prawdę śpisz. Są fragmenty tej trasy, których pewnie bym nie poznał — nogi szły a mózg spał.
Drugiej nocy włączyły się halucynacje. Ruszające się w ciemności krzaki, postaci na granicy pola widzenia. Głosów nie słyszałem. Dwa haluny najbardziej zapadły mi w pamięć.
Jeden. Spotkałem na trasie zdechłego szczura. Pamiętam tylko, że leżał na boku i był jasny. Po jakimś czasie ten widok zaczął mi się “kopiować” na białe kamienie leżące na drodze. Halun był szczególnie creepy bo tych kamieni było tam na prawdę sporo ;)
Dwa. Cała trasa była oznakowana przede wszystkim taśmami z odblaskiem. Po ostatnim odcięciu czasowym (26h biegu), biegliśmy szerokimi płaskimi lewadami — prawie jak po ulicy. Gdy kilkaset metrów przede mną zobaczyłem nagle 3–4 osoby krzątające się przy zbiegu do lasu, pomyślałem że to kolejna lotna kontrola. Jedna zbliżała i oddalała się, druga chodziła w poprzek drogi, trzecia nagle wyciągnęła kamerę — “No ok, coś tam sobie nagrywają. Nie ważne…”. Odwracam na chwilę wzrok i po chwili ludzi już nie ma! To było tak realne, że potem przez dobre 10 czy 15 min miałem ostrą jazdę na ten temat. Zastanawiałem się czy na pewno jestem na trasie no i gdzie oni wyparowali? Później okazało się, że przede mną biegł gość obklejony toną odblasków (świecący plecak = kamera), który w połączeniu z odblaskami na znakowaniu trasy, stworzył taką właśnie wizję.
Nie planowałem tego, nie sprawdzałem, nie ćwiczyłem ale mimo wszystko na jednym z ostatnich check pointów po prostu musiałem się zdrzemnąć. Położyłem się na długiej ławie stojącej wzdłuż stołu, nastawiłem licznik w telefonie na 10min i zamknąłem oczy. Pomijając to, że jeden Francuz ciągle świecił mi czołówką po oczach (chciałem go za to rozszarpać!) a drugi ktoś, ciągle rypał swoją ławką w moja ławkę, to “spało” (a raczej leżało) się wyśmienicie ;) W związku z okolicznościami, nie pomogło to aż tak jak bym chciał ale i tak czułem w głowie jakiś zarys świeżości (przez chwilę).
Trzecia nauka — naucz się spać na trasie. Tylko na wszelki wypadek. Tylko gdyby druga noc nadeszła zbyt wcześnie. Powernaps to maksymalnie 20min snu i ani minuty dłużej. Dokładnie tyle, żeby odpłynąć ale jeszcze nie wpaść głęboki sen. Reset mózgu gwarantowany a to przecież głową biega się ultra.
FINISH — Niedosyt?
Przez kilka dni po mecie, miałem w sobie taki delikatny niedosyt. Bolał mnie ten rozjazd między oczekiwaniami a realiami — dokładnie 9 godzin rozjazdu. Teraz chyba bardziej koncentruję się już na tym, żeby wykorzystać te tony doświadczenia przywiezione z Madery, podczas treningów i następnych startów. A przecież kolejny już pod koniec miesiąca — Salomon Hungary Ultra Trail (52km).
Czy jestem więc zadowolony z tego biegu? Bez wahania odpowiadam — tak! To był najtrudniejszy bieg w jakim brałem udział i moja pierwsza (ponad) setka. W trakcie zawodów pojawiło się wiele nieprzewidzianych problemów a mimo to dałem rady dotrzeć do mety. Znacznie później ale skończyłem — zrealizowałem wyznaczony plan minimum i potwierdziłem dobrze odrobioną prace domową. Wytrzymałem siłowo (choć na tej przeklętej wyspie, zebrano chyba wszystkie schody tego świata), obroniłem się przed kontuzją kolan (a były momenty), sama meta natomiast potwierdza skuteczność długich wybiegań. Sprawdziły się też wszystkie nowe sprzęty i większość patentów.
DZIĘKI!
Tego akapitu nie mogło tutaj zabraknąć :) Wasze wsparcie było niesamowite — ilość czystej kosmicznej mocy płynąca z komentarzy, smsów, likeów, postów… uskrzydlała. Jesteście niesamowici!
Ale hola hola, wybaczcie że to napiszę ale jest ktoś ważniejszy od Was. Bez niej nie było by mety, nie było by sukcesu, nie siedziałbym teraz przed komputerem w bezrękawniku z napisem MIUT 2015 115km Finisher — Mona.
Bez niej by się nie udało. To właśnie ona doprowadziła do tego, że mogłem się chwycić na mecie za głowę i pomyśleć „Co ja kurwa właśnie zrobiłem!?”. To ona kopnęła mnie w dupę na przepaku w Ribeira das Ferias i kazała biec dalej bo nie po to tu przyjechałeś żeby się poddać w połowie.
Dziękuję, że jesteś!
PS — Po co?
Po tym jak skończyłem Prehybę, patrzyłem z nieograniczonym zachwytem i szacunkiem na ludzi kończących Niepokornego Mnicha (93km). Myślałem wtedy, że nigdy (albo nieprędko) czegoś takiego nie zrobię.
Teraz, rok później gdy w różnych sytuacjach wychodzi, że biegam ultra, ludzie pytają mnie po co? Do tej pory nie miałem jakiejś konkretnej odpowiedzi. Mówiłem — a czemu nie? — bo mogę! — żeby znaleźć swoją granicę. — żeby wyznaczać sobie kolejne cele… To wszystko są dobre i prawdziwe odpowiedzi.
Po powrocie z Madery rozumiem jednak, że robienie takich rzeczy jak Iceland Adventure, Prehyba, Góral czy ten ostatni MIUT, jest ważne z jednego prostego powodu — wypycha mnie ze strefy komfortu. Wszyscy dobrze wiemy, że najlepsze rzeczy w życiu, czekają własnie tam.